FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 
 
 11. ŁOWY NA ERIMSKIEJ ZIEMI, CZYLI NIE LADA PROBLEM... Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
Orgrim
Mędrzec Imperium



Dołączył: 16 Lut 2006
Posty: 623
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: z Azaram

PostWysłany: Śro 10:38, 02 Sie 2006 Powrót do góry

* * *

Cały dzień jechali wzdłuż starego traktu. Minęli dębowy zagajnik, a na rozstaju dróg skręcili nieco na południe pozostawiając za plecami szczyty wschodniego Tar Belianu. Trzymając się brzegu sennej Itaby, trakt wiódł poprzez Qorion – ruiny stolicy Erimów, pieczętujące ich nienawiść do krasnoludów, aż do kraju ludzi, Aneratu, rozciągającego się na wschodniej części Eltaru. Tam znajdowała się bursztynowa wieża Kolen Sirnu, siedziba Ortanosa, do której zmierzał mag.
Thurgon cały czas bacznie obserwował okolicę. Wytężał wzrok nie tyle z konieczności, co z braku lepszego zajęcia. Cóż bowiem innego mógłby robić na końskim grzbiecie? Siedział kurczowo trzymając się Daemara i wypatrywał jakiegokolwiek pretekstu do zatrzymania się i postawienia stóp na ziemi, czyli tam, gdzie ich miejsce. Jazda konna nie była dla niego w żadnej mierze atrakcyjna, ale musiał się na to godzić chcąc rzeczywiście towarzyszyć Daemarowi w podróży.
Askor nie jechał zbyt szybko. Dodatkowe znaczne obciążenie mocno go spowalniało, jednak dla Thurgona prędkość i tak pozostawała powyżej wygodnej normy.
Z nadejściem nocy zatrzymali się w zagajniku nad brzegiem rzeki i rozpalili ognisko. Daemar posiliwszy się resztami fenthelowego chleba, wypalił fajkę i ułożył się do snu, Thurgon zaś nie mógł spać. Przeżuwając kolejne pasy suszonego mięsa całą noc czuwał.
Ziemie Erimów nie były miejscem, w którym krasnolud mógłby pozwolić sobie na spokojny sen. Wzajemna nienawiść, jaką obydwa ludy do siebie żywiły, była bardzo silna, a jej korzenie sięgały wojen sprzed wielu stuleci. Żaden syn Khazadara nie mógł czuć się tu bezpiecznie, a niedostateczna ostrożność śmiało mogłaby kosztować go życie. Erimowie byli szybcy, zwinni i przebiegli, a do tego bronią władali nie gorzej od Starszej Rasy.
Thurgon wiedział, że tu, blisko wschodniego pasma Tar Belianu, są jeszcze dosyć bezpieczni. Tutaj Erimów było mniej, jednak przed nimi rozciągały się ziemie do nich należące – wielkie równiny Qertanu. Zdawał sobie także sprawę, że nim je opuszczą i przekroczą rwące wody Tirandu, przyjdzie im jeszcze przynajmniej trzy noce spędzić w królestwie łowców. Wątpił, by udało im się przejechać nie napotkawszy nikogo. To byłoby zbyt wielkie szczęście, zważywszy, iż on potrzebował na wydobrzenie dobrych kilku dni. Pomimo iż rzetelnie opatrzona, rana dawała mu się we znaki. Nie byłby w stanie walczyć ze zwinnym jak wąż Erimem.
Thurgon połknął zżuty kawałek suszonej wołowiny i przegrzebał kijem żar ogniska. Zbliżał się świt. Powoli przetarł dłonią zmęczone oczy, by spróbować odegnać senność, ziewnął przy tym potężnie, po czym... zasnął.

Pośród gęstych, szarych chmur zasnuwających niebo leniwie wędrowało stalowe jesienne słońce. Pomimo niedawno przekroczonego zenitu, dzień zdawał się wcale nie zmieniać, odkąd tylko wzeszło. Wszechogarniająca i przygnębiająca szaro-burość deszczownikowego popołudnia sprawiała, że obaj podróżnicy byli jeszcze bardziej milczący, niż to mieli w zwyczaju. Na domiar złego Thurgon zmagał się z sennością, będącą wynikiem nieprzespanej nocy, uparcie próbującą zrzucić go z końskiego grzbietu.
Przemierzali kolejne staje i mile wzdłuż lekko meandrującego koryta szemrzącej Itaby, dopóki krasnolud stanowczo nie zażądał krótkiej przerwy na załatwienie cisnącej go potrzeby. Szybko zniknął pośród drzew i zarośli gęsto pokrywających brzeg rzeki, a Daemar postanowił w tym czasie rozprostować nieco zmęczone podróżą nogi. Załatwiwszy swoje sprawy, Thurgon opuścił gąszcz jarzębin i ostrokrzewów, aby udać się na brzeg i ugasić pragnienie, a także przemyć piekące oczy. Ukląkł na naniesionej przez wodę stercie otoczaków i nabrał w dłonie lodowatej cieczy. Rozlewający się po twarzy chłód przyniósł mu ulgę i orzeźwienie. Łapczywie wypił kilka łyków, gdy nagle zorientował się, że jest obserwowany. Przywarł do kamieni i zamarł poszukując wzrokiem źródła swego niepokoju. Dłoń instynktownie silniej zacisnęła się na trzonku młota, kiedy dostrzegł nieco dalej kilka bardzo smukłych postaci o lekko szarawej skórze, w pośpiechu wyskakujących ze strumienia i kryjących się pośród drzew. Nie zdążył dokładnie stwierdzić ile ich było – pięć, może więcej. Wiedział jednak, że byli to Erimowie oraz, że sam im nie podoła. W te pędy wycofał się w zarośla i ruszył w kierunku traktu. Nie miał zamiaru ginąć na próżno, ubity jak dziki zwierz w środku lasu. Biegł przez chaszcze, potykając się co krok o poskręcane pnącza i korzenie, gdy usłyszał gwizd strzały, która po mrugnięciu oka utkwiła w pniu drzewa tuż nad jego głową. Zanurkował nerwowo, przekoziołkował przez kłębowisko jeżyn i gałęzi kątem oka dostrzegając pędzącego w jego stronę jeźdźca. Na karym koniu siedziała kompletnie naga erimska kobieta. Miała długie, mokre włosy koloru stali, opadające niżej piersi, a jedynym odzieniem był w pośpiechu przerzucony przez ramię kołczan i krótki zakrzywiony sztylet przywiązany rzemieniem do łydki. W prawej dłoni trzymała wciąż uniesiony po strzale długi łuk. Pośród drzew za nią dostrzegł jeszcze dwie jej podobne.
Zerwał się do biegu i wypadł na trakt nieopodal miejsca, w którym rozstał się z Daemarem. Droga była pusta. Odgłos kopyt i szum szarpanych zarośli zbliżał się bardzo szybko. Krasnolud zaklął pod nosem i uniósł młot w gotowości do walki. Po jednym uderzeniu serca z lasu wyskoczył rozpędzony rumak z nagą łuczniczką na grzbiecie. Ta naciągnęła cięciwę i wycelowała. Po chwili kolejne dwie wydostały się z gęstwiny i zatrzymały na drodze, również mierząc w intruza.
Dzieliło ich kilkanaście kroków. Zbyt wiele, by zdążył zaatakować i zbyt mało, by miał szansę uciec. Stali tak przez chwilę w bezruchu obserwując się nawzajem. W tym czasie jeszcze jedna wyjechała na trakt nieco dalej od pozostałych. Któraś coś krzyknęła, któraś coś odpowiedziała – Thurgon nie słyszał, co mówią. Rozpatrywał swoje położenie, które zdecydowanie nie wyglądało dobrze. Łuczniczki zbliżyły się nieco, nieprzerwanie celując w krasnoluda. Zaistniała sytuacja musiała sprawiać im niewątpliwą satysfakcję.
-Szukasz śmierci, brodaczu? – hardo zakrzyknęła jedna. – Na pewno! Świetnie zatem trafiłeś!
-Pewno nie jest sam. – dodała druga. – Oni nigdy sami nie podróżują. Gdzie reszta twojej zgrai? – syknęła pogardliwie do Thurgona. – Mów zaraz, albo nakarmimy tobą psy...
-Zapewne uciekli w popłochu, gdy nas zobaczyli! – zaśmiała się inna. – Tylko ten był zbyt gruby, by za nimi nadążyć!

Thurgon czuł, jak krew buzuje mu w żyłach. Głośny, pełen pogardy śmiech łowczyń sprawiał, że gorzała w nim chęć rzucenia się na nie i bezlitosnego roztrzaskania żelazem ich ciał. Nawet gołymi rękami. Kawałek po kawałku! Siła, z jaką dłońmi ściskał trzonek młota, mogłaby kruszyć kamienie. Zachował jednak dość rozsądku, by powściągnąć furię i nie dać się położyć w tym miejscu ze strzałami w czole. Miał na świeżo w pamięci konsekwencje swojego ostatniego wybuchu na dworze Orgrima.
-Skoro wystraszyli się garstki kobiet w kąpieli, to skąd mają odwagę patrzyć na swoje straszydła? – ciągnęła któraś chichocząc.
-Dość! – warknął wyprężywszy pierś. – Nie obawiam się was, pokraki! Gorsze od was poczwary już do wieczności wyprawiałem. Miast szyć mi w plecy strzałami, stańcie i posmakujcie żelaza w równej walce!
-Równej? – zdziwiła się pierwsza i opuściła łuk. – Na drzewo wleźć byś musiał, żeby mi pępka sięgnąć! – śmiech znowu rozszedł się wśród drzew. Krasnolud poczuł ogarniającą go wściekłość. – Ciekawe przeto wśród was obyczaje. Nie nadstawiałbyś pleców, to nic by im nie groziło. Nie godzi się przed walką umykać...
- Nie kryj się zatem za drzewcem strzały, tylko dobądź żelaza! Stań do walki, bom gotów pomyśleć, że tchórzysz…
-Pomyśleć? A to dobre! – warknęła zniecierpliwiona łuczniczka. – Gówno pomyślisz ze strzałą we łbie! Jesteś teraz na naszej ziemi i w naszych rękach. Zabiję cię kiedy zechcę i jak mi się będzie podobało! Gadaj, czego tu szukasz i gdzie reszta twoich, albo zakończymy tę farsę tu i teraz!
-Spróbuj zatem szczęścia! – ryknął Thurgon i zamachnął się szeroko młotem.
Ptaki w rdzawych koronach drzew zatrzepotały skrzydłami i poderwały się do lotu. Konie zarżały spłoszone donośnym głosem krasnoluda. Kobiety uniosły łuki do strzału, a Thurgon z okrzykiem na ustach zerwał się do ataku.
Nieziemski blask wypełnił okolicę wwiercając się w oczy i boleśnie odbierając im zdolność widzenia. Zagrały cięciwy, zaśpiewały strzały z piskiem tnąc powietrze. Któryś koń zarżał boleśnie, któryś grot głucho uderzył w ziemię. Thurgon poczuł szarpnięcie i stracił grunt pod nogami. Przez chwilę zdawało mu się, że unosi się w powietrzu, jego ciało było bezwładne. Twarde lądowanie na końskim grzbiecie sekundę później uświadomiło mu, iż tak było w istocie.
Wierzchowiec gnał na złamanie karku. Potężne kołysanie niemal przyprawiło przewieszonego przez grzbiet krasnoluda o mdłości, toteż, gdy tylko zaczął odzyskiwać wzrok, przyjął bardziej pionową pozycję.
-Jakimż trzeba być głupcem, by samotnie rzucać się na grupę łowców?! – usłyszał nad głową gniewny głos Daemara. – Chyba tylko krasnoluda stać na taką bezmyślność i brak pokory!
Thurgon nic nie odpowiedział. Krótki rzut oka w tył upewnił go o pędzącym za nimi pościgu. Trzy łuczniczki deptały im po piętach i szybko zmniejszały dzielący ich dystans. Erimskie konie były szybkie i niosły mniejszy ciężar. Same łuczniczki zdawały się płynąć na nieosiodłanych grzbietach swych wierzchowców, trzymając się w górze jedynie dzięki silnym udom oplatającym końskie boki.
Askor toczył z pyska pianę, ale rwał do przodu. Niósł dwie osoby wraz z tobołkami, a z jego prawego uda sterczał drzewiec strzały, jednak mimo to nie dawał pościgowi łatwego zadania.
Skręcili między drzewa. Wielkimi susami pokonali zwalony pień dębu i plątaninę jeżyn porastającą znaczną połać lasu. Klucząc pośród drzew i zarośli w końcu wydostali się na równinę i puścili cwałem w dół rzeki.
Obława stawała się coraz niebezpieczniejsza. Czuli za plecami zbliżające się łuczniczki. Pozbawieni ochrony drzew stali się łatwym celem dla ich strzał. Pierwsze dwie chybiły. Trzecia także. Pościg nie dawał za wygraną.
-Do ruin! – wrzasnął Thurgon wskazując resztki murów i budowli majaczące na niezbyt odległym wzgórzu. – To Qorion! Tam będziemy bezpieczni!
Gdy tylko wymówił ostatnie słowo, kolejna strzała przeszyła jego ramię. Skulił się boleśnie, przez co na moment stracił równowagę i omal nie runął na ziemię. Na szczęście w porę ją odzyskał i mocniej chwycił się siodła Daemara, soczyście przy tym złorzecząc szarowłosej właścicielce strzały.
-Jeśli tylko zdołamy tam dotrzeć… - zauważył ponuro mag.

Thurgon wyszarpnął drzewiec z rany ciężko przeklinając erimski ród przez zaciśnięte zęby. Spojrzawszy w tył, cisnął nim w konia jadącej najbliżej łuczniczki. Nie zamierzał tym nic zdziałać, a i jedyne, co osiągnął, to kilka dodatkowych sekund, których potrzebowała na ponowne wycelowanie. Była naprawdę blisko. Ledwie o kilkanaście stóp.
Strzeliła. Grot zagłębił się w ciało nad udem Askora. Koń zaryczał i wierzgnął, niemalże zrzucając swoich jeźdźców. Thurgon zawzięcie walczył o utrzymanie się na grzbiecie zwierzęcia. Mocniej przywarł do pleców maga, prawie odbierając mu oddech siłą swych ramion.
-Ja je zatrzymam! – krzyknął unosząc w górę swój młot. – Zatrzymam je ile zdołam. Ty, Daemarze, uciekaj!
-Chyba jazda konna wytrzepała ci z głowy resztki rozumu! Jeśli chcesz poświęcać życie, znajdź ku temu mądrzejsze powody! – natychmiast skarcił go mag, po czym wykonał szeroki wymach kosturem. Krótki, ale ostry błysk oślepił na chwilę goniących, jednak konie szybko odzyskały rytm biegu i znów zaczęły się zbliżać. – Już prawie jesteśmy!
Prawie byli. Teren zaczął się lekko wznosić, a pośród gęstych traw coraz częściej dawały się dostrzec sterty kamieni i fragmenty murów, wchodzących niegdyś w skład wielkiego erimskiego miasta warownego.
Ponownie odezwały się strzały. Daemar skulił się w siodle, gdy jeden z pocisków przeciął powietrze tuż nad jego głową. Askor ostatkiem sił rwał na wzniesienie. Chrapy ciężko łapały powietrze, a tylnie nogi zdawały się słabnąć coraz bardziej.
Wbiegli między porośnięte mchem ruiny. Szary kamień bruku coraz gęściej pokrywał ziemię, pozostawiając trawie i krzewom miejsce jedynie w wąskich szczelinach. Żelazny grot zadzwonił o fragment mijanego muru. Daemar odwrócił się i spostrzegł oddalające się sylwetki łowczyń, które zatrzymawszy się przed resztkami zburzonej, poczerniałej bramy, jeszcze raz uniosły łuki do wypuszczenia strzał.
Wypuściły. Dwie z nich chybiły, ale ostatnia z impetem przebiła skórzany juk i ugrzęzła w grzbiecie konia, tuż przy udzie Thurgona. Askor zaryczał przeraźliwie i przysiadł, tracąc resztki sił. Ostatnim wysiłkiem poderwał się do biegu i wypadł na dziedziniec pośrodku wielkiego gruzowiska. Kopyta ciężko dzwoniły o kamienny bruk. Towarzyszące mu głębokie dudnienie przeraziło krasnoluda, jednak nim zdołał cokolwiek uczynić, było już zbyt późno na odwrót.
-Stóóóój! – wykrzyczał ciągnąc rozpaczliwie za kaptur maga, póki jego głosu nie zagłuszył straszliwy łomot.
Stara kamienna kostka nie wytrzymała ich ciężaru i zaczęła się zapadać. Potężny huk rozszerzającej się przepaści otoczył ich i ściągnął w dół, dusząc w gardłach krzyki przerażenia. Runęli jak kamień w czarną otchłań, która, niczym paszcza potwora, rozwarła się pod ich stopami.

* * *

KONIEC ROZDZIAŁU III Uśmiech

----------------ZOBACZ WSZYSTKIE FRAGMENTY----------------


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
 
 
Regulamin